wtorek, 17 stycznia 2012

Dziewczyna z tatuażem

To nie jest Fight Club ani nawet Siedem, Zodiak czy The Social Network. I kiedy już przyjmiemy takie założenie, to muszę przyznać, że mi się podobało.

Nieuchronne jest porównanie z książką, a także ze szwedzkim poprzednikiem. Książka jest cegłą, było więc chyba od początku jasne, że wiele wątków trzeba będzie wyciąć. Co ciekawe, wiele wątków pozmieniano (łącznie z rozwiązaniem zagadki!), zmieniono też zakończenie. Wyszło to filmowi tylko na plus. Natomiast porównanie ze szwedzkim filmem w zasadzie nie jest możliwe - szwedzki był tak niewiarygodnie słaby, że rozpisywanie się na ten temat samą mnie już nudzi. 

Muszę jeszcze zaznaczyć, że nigdy nie uważałam książki za dobry materiał na film. Jest to jednak świetna podstawa świetnego potencjalnie serialu, w którym można by się rozsmakować w zgłębianiu tajemniczej zagadki, potęgowaniu napięcia związanego z odkrywaniem mrocznych tajemnic hermetycznego środowiska, dusznej i lepkiej atmosferze rytualnych morderstw. Film natomiast siłą rzeczy na nic takiego nie może pozwolić, dlatego wszystko zostaje potraktowane skrótowo. Dlatego też miałam czasami wrażenie jakbym oglądała coś w stylu "previously on The Girl with a Dragon Tatoo". Niemniej Fincher robił co mógł. Udało mu się oddać duszną atmosferę Szwecji, a przy okazji dużo lepiej zarysować postacie. Szczególny plus daję mu za Erikę, która pojawia się tylko przez chwilę, ale emanuje od niej siła spełnionej i dojrzałej kobiecości. Także wybór Daniela Craiga jest fantastyczny - zwłaszcza że przez większość czasu wydaje się on tak naprawdę dość brzydki, poza tym bierny i taki trochę swojski. Punktem programu jest oczywiście Lisbeth. I tu szwedzka poprzedniczka wypada przy Rooney Marze dużo dużo gorzej. O ile w szwedzkiej wersji Lisbeth była taką typową punkówą, odpychającą wręcz i najeżoną kolcami, tutaj przypomina mi ona zranione zwierzę. Oczywiście z tatuażami i kolczykami, oczywiście niemiłe, wyalienowane, trochę autystyczne, ale jednak pełne skrywanego żalu, płaczu, strachu, pragnienia głębokiej relacji z innym człowiekiem. I przez to dużo bliższe moim wyobrażeniom o książkowej Lisbeth.

Końcówka filmu wypada trochę gorzej, skrótowość przestaje już być narzędziem, po które sięga się od czasu do czasu, ale staje się domeną i wyznacznikiem. Nie wiadomo zresztą co jest właściwym zakończeniem, a wręcz wrażenie, z którym pozostałam, to bycie świadkiem kilku różnych zakończeń. Niemniej nawet przez chwilę nie poczułam tych prawie trzech godzin  i nie byłam znudzona nawet na sekundkę. A to chyba o czymś świadczy.

Niewątpliwy plus dodaję jeszcze za scenę w piwnicy seryjnego mordercy, któremu do taktu krojenia ludzi żywcem przygrywa Enya. Groteskowość tej sceny była dla mnie urocza.

Film ma dla mnie jeszcze jedną poważną zaletę - okazuje się, że ludzkie ciała mają pieprzyki. I zmarszczki. I przebarwienia. I nawet widoczne żyły. W Hollywood wcale nie takie oczywiste.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz