wtorek, 27 grudnia 2011

Pisarz, który nienawidził kobiet/Entering Hades

Wydawnictwo Znak straciło dużo w moich oczach - postanowiło posłużyć się tanim chwytem by zwiększyć sprzedaż. Pisarz który nienawidził kobiet to nawet w przybliżeniu nie brzmi jak Entering Hades. Co złego byłoby w tytule Zstępując do Hadesu? No chyba że niezwykle utalentowana tłumaczka pierwotnie nadała powieści roboczy tytuł Pukając do Hadesu bram, ale wątpię. Co złego? No tak, nie moglibyśmy pożerować trochę na sukcesie Larsona i Millenium. Najwyraźniej w dzisiejszych czasach wyjęty z kontekstu cytat z kogoś sławnego (w tym przypadku Malkovicha) lub zagranicznie brzmiącego tytułu jakiejś gazety już nie wystarczy do zwiększenia sprzedaży.

Pani Maria Makuch (tłumaczka) wykonała zresztą kawał dobrej roboty by jak najbardziej pognębić w moich oczach Znak. Język jest koślawy, toporny, niektóre konstrukcje z języka angielskiego przetłumaczone dosłownie, bez uwzględnienia polskich realiów językowych. Do tego poznańska gwara (akuratnie!) i kilka innych potworków w rodzaju "oglądnąć"... Albo coś takiego: "Dobrze wiecie, jak się robi kryminalne kawałki [sic!], ale historia Unterwegera zaczyna się po jego skazaniu, kiedy trafia do celi, gdzie nie jest najprzyjemniej" (s. 86). Bardzo żałowałam, że nie przeczytałam książki w oryginale.

Ale już sama historia, treść jest czymś niesamowitym. Jest to coś o niebo lepszego od Dextera, bo zdarzyło się naprawdę. Jack Unterweger trafił w latach 70tych do więzienia za zabójstwo osiemnastoletniej dziewczyny (przez większą część powieści nie poznamy żadnych szczegółów tej zbrodni). W więzieniu napisał książkę, Czyściec, w której opisywał swoje straszne dzieciństwo. W skrócie - matka dziwka co się przespała z amerykańskim żołnierzem zostawiła nieszczęsnego Jacka na łasce i niełasce swojego ojca,degenerata, alkoholika, który się nad nim znęcał. Biedny Jack w zasadzie nie miał wyjścia, musiał zostać przestępcą. Książką urywa się w momencie jego pierwszego aresztowania (nie jest to jednak areszt za morderstwo). Wiedeńscy intelektualiści poczuli się niemalże jak Sartre ratujący Jean Geneta od strasznego więzienia - chcieli uchronić tę niezwykle wrażliwą jednostkę, która zrozumiała swój błąd i wyraziła skruchę od gnicia do końca życia w tym potwornym miejscu. Udało się i Jack wyszedł na wolność. W ciągu niecałych dwóch lat w Austrii i LA (dokąd w międzyczasie wyjechał) zginęło 11 kobiet, prostytutek. Książka opowiada o tym, jak połączono Jacka z tymi morderstwami, a także próbuje zrozumieć jak seryjnemu mordercy udało się uwieść i zwieść tak wielu ludzi. Zwłaszcza kobiet, które nieodmiennie były nim oczarowane i zakochane. 


Mimo toporności tłumaczenia książka niesamowicie wciąga i czyta się ją jednym tchem. Autor przyjmuje trochę behawiorystyczną koncepcję opisu głównego bohatera, gdyż poznajemy go głownie za pośrednictwem tego, co zrobił i co powiedział, jak się zachowywał, jak odbierały go inne osoby. Niemniej obraz, który się z tego wyłania jest bardzo wyraźny, Jack staje się żywą istotą. Mój ulubiony fragment książki to chwile, gdy Jack opowiada dlaczego zabił tę osiemnastolatkę w '74 - widać, że w dobudowywaniu teorii do swoich czynów opierał się na  psychoanalizie, a całość brzmi tak pięknie, że Freud byłby z niego dumny. Nieszczęsny Jack po prostu skumulował swoje emocje dotyczące matki na tej nieszczęsnej kobiecie no i musiał ją zabić. Plus straszne dzieciństwo, brak elektryczności, pijany dziadek i brak miłości matczynej. Aż dziw bierze, że w XIX wiecznej Rosji wszyscy się nie pozabijali nawzajem, w końcu arystokracja miała niańki i z matkami się nie widywała, a na wsiach był głód, smród, ubóstwo i przemoc... I prądu też nie było.


niedziela, 25 grudnia 2011

Polskie morderczynie

Okładka jest koszmarna. Majaczący Jezus w tle i ładna dziewczyna z jakimś makijażem, czcionka przypominająca te używane w latach 90tych. Jest to o tyle dziwne, że sama książka jest zarówno projektem hmmm... "artystycznym", zdjęcia stanowią jego integralną część, a sama zawartość tej pozycji skrywa dbałość o warstwę wizualną. Każda z "morderczyń" zgodziła się na ujawnienie swojego zdjęcia, niektóre też prawdziwych nazwisk. Ale na okładce widzimy mało udane zdjęcie, co dziwi o tyle, że następne, towarzyszące wywiadowi z Anetą, jest już o wiele bardziej ciekawe. Przede wszystkim Aneta ma otwarte oczy, patrzy się  prosto na czytelnika, Jezus w tle jest trochę bardziej psychodeliczny i w ogóle całość przypomina fantazję na temat córki szatana. 

Zacznijmy od tego, że mój wewnętrzny prawnik strasznie się burzy na nazywanie każdej z tych kobiet "morderczyniami", biorąc pod uwagę, że często są one "zabójczyniami". Ale zabójczyni nie brzmi aż tak dramatycznie, nie niesie ze sobą jakiegoś zapachu krwi, wizji noża, z którego skapuje krew, szału w oczach, szaleństwa i wszystkiego, co tylko może nam przyjść do głowy na dźwięk słowa "morderczyni".

W zasadzie każda z tych zbrodni jest inna i kobiety są inne. Inne są motywy, sposób popełnienia zbrodni. Wszystkie natomiast mają coś ze sobą wspólnego - najczęściej jest to zaburzenie uczuciowości wyższej (poza jedną z nich, jedyną, która żałuje) w większym albo mniejszym stopniu. Trochę to nie współgra z końcową refleksją wyniesioną z wywiadu z Lwem Starowiczem, w którym pada stwierdzenie "każdy z nas może być zabójcą". Jak każdy, skoro odczuwamy miłość i empatię,a one nie? Wszystkie też wytworzyły u siebie na dużą skalę mechanizm psychologiczny, który każdy z nas wykorzystuje na co dzień -wybielanie. Są to drobne różnice - czy to one biły rurką czy tylko gołymi pięściami. Czy same zgłosiły się na policję i przyznały, czy też od razu się przyznały po złapaniu. Zmiany te zawsze przedstawiają je w korzystniejszym świetle. Tak jakby opowiedziały te historie tyle razy, że aż same uwierzyły w swoje zmienione wersje. Wszystkie też prawie nie mówią o tym, co zrobiły. Jeśli już, to tylko machinalnie, wspominając o "tym". Żadna z nich nie mówi, że żałuje. Żałują straconego życia, lat młodości spędzonych w więzieniu, mieszkania, dzieci. Nie tego, za co wylądowały w więzieniu.

Poza jedną. Przyznam, że jej historia poruszyła mnie najbardziej. Ona była wiele lat maltretowana przez męża. W końcu pozbyła się oprawcy, ukryła jego zwłoki w stodole. Codziennie przychodziła się tam modlić. Ale on nie chciał jej zostawić nawet po śmierci i przychodził co noc w strasznych snach. Do końca kryła (i nadal kryje) córkę, która pomogła jej ukryć ciało. I ona żałuje. Chyba ten wprost wyrażony żal, refleksja, skrucha sprawiły, że stała się ona dla mnie po prostu ludzka, jej historia zrozumiała i zasługująca na współczucie. 

Ciężko jest mi współczuć kobiecie, która prosi swojego syna, by zabił złego męża. Ciężko jest współczuć kobiecie, która zabija dla kilkuset złotych. Starałam się je zrozumieć, ale nie wiem czy do końca mi się to udało.

piątek, 16 grudnia 2011

Tajemnice wydarte zmarłym

Po mało udanym "Profilu mordercy" podeszłam do "Tajemnic..." dość sceptycznie. Rozczarowałam się bardzo pozytywnie. Książka nie powtarza błędów "Profilu mordercy", może być czytana przez tych, którzy o kryminalistyce nie wiedzą nic, a także przez tych, którzy się nią interesują. Szczególnie polecałabym ją zakochanym w serialach typu CSI czy inne "Kości", aby mogli skonfrontować swoje wyobrażenia o tej pracy z realiami. 

Praca "antropolożki sądowej" jak nazywa tłumacz autorkę, jest bowiem brudna, ciężka, wymaga wielu godzin spędzonych na żmudnych i monotonnych pracach. Emily Craig opisuje bez zahamowań o gotowaniu czaszek, fetorze gnijącego ciała, sekcji na zjadanym przez czerwie ciele, odpadających od czerepu włosach, zębach, które po śmierci wypadają i trzeba ich szukać w gnijącej brei mózgu albo tym, co pozostało po jamie ustnej. Równocześnie jest to książka o niewiarygodnej pasji i miłości do swojej pracy. W przeciwieństwie do "Profilu mordercy", autorka wiedziała co chce opowiedzieć. Mówi więc o sobie i o swoim zawodzie z wielkim oddaniem, miłością. Mimo, że praca jest polega na wiecznym stykaniu się ze śmiercią, tragedią, smutkiem, autorka twierdzi, że potrafi skupić się na pracy, pozostać obiektywna, chłodna. Jednocześnie cały czas pamięta, że ma do czynienia z ludźmi, ich historią i koszmarem ich śmierci. Mogę z łatwością uwierzyć w prawdziwość podejścia Emily - przez litery książki przebija wielki szacunek dla ofiar, takt i dyskrecja, świadomość ich człowieczeństwa. Niezwykle przejmująca jest scena, gdy Emily rekonstruuje czaszkę dziecka z Waco (słynna sprawa, podczas której sekta Gałęzi Dawidowej dokonała zbiorowego samobójstwa), pieczałowicie wyszukując jego zęby, z wielkim tryumfem znajduje je wszystkie i umieszcza w rozkładających się dziąsłach; po kilku minutach wchodzi do pokoju śledczych, którzy oglądają film z dziećmi z Waco. Emily widzi na ekranie małe dziecko, którego czaszka tak bardzo przypomina jej czaszkę dopiero co trzymaną w dłoniach, że wybucha płaczem. Od emocji nie można odciąć się tak łatwo.

Książka mnie zachwyciła. Przypomniałam sobie brud, smród, zimno i wszelkie trudności i niewygody z moich własnych zajęć praktycznych z kryminalistyki. Realistycznie przedstawione aspekty pracy Emily mogą być pierwszym weryfikatorem przy efekcie CSI. Ponadto nie mogę ukryć podziwu dla samej autorki - tę drogę zawodową obrała po ukończeniu 40 lat. Jej determinacja i pasja pozwoliły jej osiągnąć ogromny sukces zawodowy kiedy była już po 50tce. 

Emily miała jednak pecha. Polski tłumacz nie rozumie takich pojęć jak forensic science, nie odróżnia kryminologa od kryminalistyka (wiem, że mogło być gorzej, mógł jej wyjść kryminalista) i Bóg wie co jeszcze źle przetłumaczył. Poza tym sama okładka zdradza, że jej projektant nie pofatygował się by przeczytać książkę. Na wielu stronach Emily kilkakrotnie przypomina, że ona zajmuje się kośćmi - a nie tkankami miękkimi. Na okładce tymczasem mamy świeżą i wcale jeszcze nie rozłożoną zgrabną nogę. Trudno. Zawartość i tak jest świetna.

środa, 14 grudnia 2011

Profil mordercy


Przechodzę ostatnio przez dość ciężki okres - dużo siedzi mi na głowie i wieloma sprawami muszę się zajmować. Dlatego też bardzo nie chce mi się wyszukiwać pozycji nadmiernie skomplikowanych, wymagających poważnego zaangażowania intelektualnego. W związku z powyższym trafiło na "Profil mordercy", książkę napisaną przez niejakiego Paula Brittona, jednego z największych i podobno najlepszych specjalistów od profilowania w Europie. 
Autor prowadzi nas chronologicznie przez opis najbardziej znanych i już zakończonych spraw kryminalnych, w których brał udział jako psycholog. Opisuje przy tym same początki profilowania i jej rozwój, stopniowe uzyskiwania uznania. Przeczytamy więc o sprawach, o których każdy kto zetknął się z kryminalistyką musiał choć pobieżnie usłyszeć - zabójstwo Lyndy Mann (pierwszy raz wykorzystano DNA w celu eliminacji oskarżonego i udowodnienia winny sprawcy), zatruwanie karm dla zwierząt i później odżywek dla dzieci, szeregu innych krwawych i brutalnych zbrodni. Chociaż autor twierdzi, iż kluczem do ich doboru był fakt, iż są one już zakończone, dobrze opisane itd., to jednak nie sposób oprzeć się wrażeniu, że na ich dobór miał również wpływ stopień ich brutalności. Tylko dwie z tych historii nie zawierają krwawych szczątków ludzkich i bestialskich zwyrodnialców i tylko jedna z nich kończy się dobrze - tj. bez ofiar śmiertelnych. Z jednej strony wpływa to na pewno na atrakcyjność książki - w końcu uwielbiamy czytać o okrucieństwu innych ludzi, butelkach wciskanych w pochwę i podrzynaniu gardeł z taką siłą, że głowa zaczyna odpadać. Z drugiej natomiast brakowało mi tutaj \ większego pola działania profilera, historii dzięki którym można wskazać jak pomocna jest praca dobrze przygotowanego i kompetentnego psychologa. Większość historii dotyczy seksualnych dewiantów, jak określa ich sam autor, znajdujących zaspokojenie seksualne (i nie tylko) w krzywdzeniu kobiet. W związku z tym profile te stają się do siebie niezmiernie podobne. Dużo ciekawsze były dla mnie opowieści chociażby o porywaczce niemowląt albo o facecie grającym z policją w kotka i myszkę w sprawach okupu. 

Książka jest trochę beletryzowana, tak że kiedy czytałam na głos Kubie kilka fragmentów pytał się, czy to powieść fikcyjna. Paul Britton układa opowieści chronologicznie, tak że nierzadko dowiadujemy się równocześnie o trzech śledztwach, a ich rozwiązanie następuje dużo później. Dlatego też nie da się czytać poszczególnych rozdziałów osobno. Jednocześnie autor opisuje przypadki ze swojej praktyki psychologicznej (nie rozumiem po co), a także snuje opowieści o swojej bezwzględnie oddanej mu rodzinie. Podczas lektury miałam wrażenie, że nie potrafi wyważyć on czy chce pisać o swojej pracy, czy też bardziej o sobie. A więc czy tematem ma być profilowanie, czy też on - jako profiler. Mam podejrzenia, że jednak chodziło mu raczej o siebie... Niby przez całą książkę w każdej sytuacji gdzie pojawiają się media, zaklina się, że nie chce występować w tv czy też udzielić wywiadu dla prasy. Ale już sposób przedstawienia siebie w książce zdaje się temu trochę przeczyć. Wychodzi to głównie w dialogach (Boże, jak kiepsko napisanych), w których nagle mówi coś, pozornie nieistotnego, co potem okazuje się być niezwykle ważne. Albo przedstawia siebie jako siłę sprawczą, postać nieomylną, wszechwiedzącą i wszystko przewidującą. Robi to oczywiście dyskretnie, ale jest to zauważalne.


Dużo bardziej uderzył mnie język, którym Britton posługuje się przy opisywaniu sprawców danych zdarzeń. Są to więc zdeprawowani dewianci, którzy osiągają szczyty zepsucia. Słowo "zepsucie" pojawia się wyjątkowo często i wydaje mi się, że kluczem do zrozumienia jest stwierdzenie autora, iż jest osobą bardzo wierzącą. Ja rozumiem oczywiście, że ktoś, kto porywa młode dziewczyny, gwałci je, a potem chowa pod wanną w łazience zasługuje na miano seksualnego dewianta. Rozumiem, że ktoś kto uprawia seks z mężczyznami w buduarze, a potem wykorzystuje ich spermę do zapładniania własnych córek popełnia czyn niewyobrażalnie straszny. Ale traktowanie tego w kategoriach zepsucia, moralnej zgnilizny itd... Dla mnie brzmi to trochę nie tak...
No i ta heroiczna żona Marilyn, chcąca choć raz wyjechać z mężem na wakacje, ale poświęcająca się, gdyż on musi nakreślić profil kolejnego moralnego zgniłka. Czytanie takich rzeczy nieodmiennie mnie drażni. Nie rozumiem poświęcania życia rodzinnego na rzecz pracy, jakkolwiek nie byłaby pasjonująca. 
Tak więc "Profil mordercy" jest książką przypominającą trochę kryminał, trochę biografię. Nie jest jednak ani jednym, ani drugim. Nie jest też książką naukową, ani nawet popnaukową, nie jest również jakimś dokładnym i rzetelnym przedstawieniem drogi profilowania od ciekawostki do uznanego środka dowodowego. Jest tu trochę tego i tamtego, ale żaden element nie dominuje. Innymi słowy - takie czytadło, o ile czytadłem można nazwać książkę o tak potwornych zbrodniach.





czwartek, 8 grudnia 2011

Zęby

To miał być głupi film na wieczór-po-uczelni-i-pracy. Innymi słowy naszym (tj. moim i Kuby) założeniem było pośmianie się z kiepskiego filmu, kiepskiego aktorstwa, idiotycznego pomysłu, beznadziejnych zdjęć itp. Tymczasem - ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu - film mi się bardzo podobał...

Dawn jest ultrachrześcijanką, opowiadającą o czystości, zachowaniu swojego skarbu do ślubu, szanowaniu się i innych takich tam. Na jednej z takich sesji prania mózgu spotyka przystojnego Toby'ego. Zakochują się w sobie, spotykają. Dawn ma erotyczne sny, co prawie sprawia, że naruszy swoją czystość (dotknie się!), więc nie chce się już z nim widywać. Grzech, pokusa itd. W końcu się przełamie, a wtedy dojdzie do... gwałtu zakończonego odgryzieniem penisa przez zęby ukryte w waginie.

Tak, wiem. To brzmi głupio i absurdalnie. Zresztą dzięki tej głupocie i absurdalności w ogóle postanowiliśmy ten film obejrzeć. Tymczasem cała historia toczy się tak, że zęby przestają być kretyńskim wymysłem idioty reżysera. 
Film bawi się konwencjami, nie jest tak naprawdę straszny - sceny grozy przybierają groteskowy wymiar, ale groteska ta jest zamierzona (ginekolog z odciętymi palcami dramatycznie krzyczący - it's true! vagina dentata exists!). Jest zabawny, czasem jest uroczy, w szczególności podczas scen niezdarnych czułości na początku związku. W istocie jest to nieco perwersyjna opowieść o dojrzewaniu - Dawn z niewinnej dzieweczki, wyszywającej cekinami bluzeczkę, zamienia się stopniowo w świadomą swojej istoty kobietę. Nawet charakteryzacja będzie na to wskazywać - każde zdarzenie sprawi, że Dawn będzie coraz piękniejsza. Tylko dwa razy zęby Dawn zadziałają nieświadomie - później będą jej posłuszne, staną się narzędziem zemsty.


Mit vaigna dentata jest przecież wyrazem mizoginicznej patriarchalnej kultury - lęku mężczyzn przed kobietami, przed ich seksualnością, wnętrzem, siłą. Zęby uaktywniają się tylko w sytuacji zagrożenia, chronią Dawn przed zdominowaniem i wykorzystaniem. A zarazem uderzają w to, co dla facetów najważniejsze - ich męskość (dosłownie i w przenośni).

Muszę przyznać, że oglądanie plaskających o podłogę odgryzionych penisów totalnych dupków (gwałcicieli, oszustów i debili) sprawiało mi niesamowitą satysfakcję i powodowało wybuchy niekontrolowanego śmiechu. Dodam, że nie tylko u mnie, ale u mojego mężczyzny też, więc nie był to z kolei wyraz jakiegoś mojego skrajnie feministycznego nastawienia. Było raczej wyrazem satysfakcji, jaką niesie oglądanie spełniającej się sprawiedliwości.

Dodatkowe smaczki i plusy:
1. aktorstwo - niespodziewanie dobre!
2. zero efektów specjalnych dotyczących wyglądu - skóra nie ma jednolitego koloru, żyły są widoczne, ktoś ma zmarszczki i piegi albo nieładną cerę - innymi słowy - ludzie wyglądają jak ludzie.
3. muzyka!
4. scena, w której czwórka czekających do ślubu z "niesmakiem" spogląda na jaskinię, do której przychodzą zakochani, by "no wiecie". Ten piękny niesmak i pragnienie, by jednak tam się znaleźć...
5. Zakochanie wygląda jak zakochanie, całowanie jak całowanie, dotykanie się jak dotykanie się. Bez zbędnych jęków i ochów, prawdziwie, niezgrabnie, niezręcznie, uroczo, namiętnie. 

Na koniec zostawiam was ze spojrzeniem dojrzałej już Dawn:


wtorek, 6 grudnia 2011

Taniec ze smokami

Jeśli ktoś nie czytał, niech nie czyta notki, bo boję się, że z rozpędu coś zaspoileruję i nawet tego nie zauważę. 

Pierwsze wrażenie - nareszcie jakaś ludzka okładka (poza filmową wersją "Gry o tron" reszta okładek zapowiadała co najwyżej mierne i wtórne fantasy). Drugie - dranie (oczywiście tutaj padło bardziej wulgarne określenie), rozbili książkę na dwie części i policzą sobie dwa razy po 45 zł...


Prawdę mówiąc nie potrafię ocenić tej książki (a raczej jej części) jako samodzielnego tomu, tj. samodzielnej całości. Jest to po prostu kontynuacja poprzednich części, rozwinięcie historii, w której żaden z bohaterów nie jest bezpieczny i którą czytam próbując samą siebie prześcignąć by jak najszybciej dowiedzieć się co będzie dalej. Pozostawiona jestem oczywiście w niedosycie, gdyż żaden z wątków nie został zamknięty (tyle dobrego, wiadomo że nikt nie umarł), a jedynie dodano do nich nowe komplikacje. Jak głupia boję się o moich ulubieńców, drżę na widok błędów które popełniają, nie śpię po nocach martwiąc się o to wszystko, co nadciąga nad ich głowy. A równocześnie jestem zachwycona. Po pierwsze lekkością języka, który nie nudzi ani nie jest nadmiernie dydaktyczny, w czym celuje np. Sapkowski. Po drugie bohaterami, którzy są tak cudownie realni, prawdziwi, żywi, mający swoje przywary, popełniający błędy, będący tacy ludzcy. No i historia. Historia, która nie poddaje się uproszczeniom, a wręcz jest bardziej zagmatwana za każdą stroną. Ściera się tu wiele grup interesów, a wydarzenia są wypadkową niezliczonych przypadków i działań innych. To też sprawia, że wszystko wydaje się być bardziej prawdziwe, jakby autor opisywał faktyczne wydarzenia, które też rzadko kiedy są proste i jednoznaczne. Być może okaże się to być też wadą tej książki, jeśli Martinowi zdarzy się umrzeć zanim napisze pozostałe dwa planowane tomy (pisanie "Tańca ze smokami" zajęło mu kilka lat). A wtedy rozpęta się piekło - biorąc pod uwagę fakt ekranizacji serii przez HBO i jej nagłą popularność, pojawią się na pewno jacyś niezwykli szczęściarze, którzy odnaleźli zapiski autora i dokończą jego historię, oczywiście za spore pieniądze... Dlatego też życzę Martinowi wielu zdrowych i owocnych lat pracy.

niedziela, 27 listopada 2011

Zakazana psychologia tom I

Dziś książka z cyklu "inspiracje do mojej magisterki". 

Tomasz Witkowski jest psychologiem. Zajmuje się głównie popularyzowaniem nauki - pisał dla "Charakterów", wydał kilka książek (m.in. o psychomanipulacjach). Równocześnie jest on tropicielem szarlataństwa w dziedzinie, którą zna - w psychologii. "Zakazana psychologia" poświęcona jest temu zagadnieniu.

Książka składa się z kilku rozdziałów, poświęconych odrębnym zagadnieniom - "grzechom" psychologii akademickiej, "grzechom" terapeutów, psychobiznesowi. Jest też odrębny rozdział opisujący prowokację Witkowskiego (o której później), a także dodatek, w którym można poczytać szczegółowe rozwinięcia niektórych zagadnień. Poszczególne części poprzedza wstęp "Jak i dlaczego powstała nauka", który jest wspaniałym, przystępnym i łopatologicznym wyjaśnieniem bardzo podstawowego pojmowania nauki jako takiej. 

Później natomiast jest coraz ciekawiej. Zaczynamy od wpływu psychologii, tej młodej dziedziny nauki, na politykę, społeczeństwo oraz na indywidualne losy ludzi. Dowiemy się, że naukowcy wcale niekoniecznie są tak uczciwi i kryształowi jak mogłoby się nam wydawać - plagiaty są na porządku dziennym, fabrykowanie i fałszowanie danych też. Będziemy mogli się dowiedzieć nie tylko, jakie są najczęstsze grzechy naukowców, ale też i co sprzyja ich popełnianiu. A wszystko to oparte na bardzo konkretnych przykładach. Rozdział otwiera bowiem historia eugeniki i ilorazu inteligencji, który autor z nią wiąże, opisując jakie konsekwencje miała niepoparta na dowodach idea, twórczo rozwinięta przez sir Cyrila Burta, wielkiego oszusta. Przyczyniła się bowiem do takich projektów jak przymusowa sterylizacja osób "mniej inteligentnych" (bez ich zgody, a nawet wiedzy), przy czym inteligencję obliczano wątpliwymi metodami, nieuwzględniającymi m.in. zmiennych kulturowych. Idea ta była też źródłem nieszczęścia wielu dzieci, które po jednym teście przekreślono na zawsze, wysyłając do gorszych szkół. 

Jednak dla mnie najbardziej wstrząsający jest rozdział następny, poświęcony psychoterapii. Autor, powołując się na liczne przykłady i wskazując niebezpieczeństwa z nią związane, dochodzi nawet do wniosku, iż psychoterapię należy pożegnać jako nieskuteczną, a wręcz mogącą szkodzić ludziom. Witkowski pokazuje jak pseudonaukowe teorie z łatwością wnikają do sfer akademickich, jak później są wykorzystywane przez psychologów. Pokazuje czynniki, które wpływają na nieskuteczność terapii, a nawet jej szkodliwość, jak np. podatność na sugestie, zmienianie się pod wpływem terapeuty i w pożądanym przez niego kierunku, dochodząc aż do takich potwornych zdarzeń jak "ruch odzyskanych wspomnień". Otóż w latach 80tych ubiegłego wieku nagle wiele osób "odzyskało" wspomnienia jakoby byli molestowani w dzieciństwie. Jedna z ofiar terapeuty za jego przewodnictwem przypomniała sobie kazirodczy stosunek z dzieckiem, zabijanie, uczestnictwo w kulcie satanistycznym itp. Trudno mi sobie nawet wyobrazić traumę osób, które nie są już w stanie rozpoznać co im się naprawdę przydarzyło, a co stanowiło jedynie rozwinięcie wyobraźni. W tym samym rozdziale Witkowski poznęca się jeszcze nad Freudem i NLP. 

W następnym rozdziale, poświęconym psychobiznesowi, dowiecie się m.in. że psychoterapeutą dziś może być każdy. Dowiecie się też jak ten zawód jest postrzegany - nie jako emanacja nauki, lecz jako "sztuka", co wg Witkowskiego jest postawą naganną. Poznacie również historię jednej prowokacji - doprowadzenia przez Witkowskiego do opublikowania na łamach "Charakterów" całkowicie wyssanego z palca artykułu dotyczącego pól morficznych. Witkowski posłużył się tu pseudonimem, tworząc fikcyjną postać Renaty Aulagnier. 

Książka napisana jest soczystym, bardzo przekonującym językiem. Autor podporządkowuje nas swojej wizji, w zasadzie nie pozwalając na jakąkolwiek polemikę - wrażenie jest takie jakbyśmy czytali o faktach, nie zaś o opiniach. Zastanawiałam się więc, czy przyjmowanie poglądów autora nie stanowi przejawu mojego myślowego oportunizmu. Później jednak stwierdziłam, że Witkowski ma zasadniczo rację. Nie zgadzam się z nim co do niektórych kwestii - np. nie uważam, aby psychoterapia powinna być w ogóle zapomniana. Sam autor poświęca jeden podrozdział zagadnieniu skuteczności psychoterapii, z którego obronną ręką wychodzi wiele z nich, ze szczególnym uwzględnieniem terapii behawioralnej. Niemniej, jak sam słusznie wskazuje, obecnie istnieje kilkaset różnych podejść terapeutycznych, nierzadko bazujących na zwykłym efekcie placebo (tak, efekt placebo istnieje również przy terapii!), wykorzystujących niekoniecznie chorych, lecz wrażliwych ludzi. Do takich ruchów zaliczę np. NLP, które obiecuje złote góry, możliwość zdobycia umiejętności manipulowania każdym człowiekiem na ziemi, albo ustawienia Berta Hellingera, niezwykle u nas popularnego. Ostatnio nawet widziałam gdzieś magazyn psychologiczny "Sens", w którym opis tej pseudoterapii sprowadzał się do stwierdzenia - co prawda wszyscy mówią, że to nie może działać, bo nie ma żadnych podstaw teoretycznych, ale przecież działa, coś się na tych sesjach dzieje! I z takim podejściem mimo wszystko powinniśmy walczyć. Stosowanie terapii nieopartych na materiale badawczym, niesprawdzonych naukowo, nie poddanych testowi z terapią placebo (a więc taką, która nie ma żadnych założeń, podbudowy metodologicznej) w niektórych przypadkach spowoduje tylko utratę pieniędzy. Być może tym, którzy nie są chorzy, nawet pomoże (zwracam jednak uwagę, że kawa z przyjaciółką raz w tygodniu spowoduje ten sam efekt, a przynajmniej nie będzie tak drogie), ale niesie ze sobą poważne niebezpieczeństwa. Czy ktokolwiek z nas chciałby odzyskać wspomnienia zajścia w ciążę z własnym ojcem, a następnie dokonania autoaborcji z użyciem wieszaka do ubrań? Czy ktoś z nas chciałby usłyszeć, że jego moczenie się nocne, suchość w gardle i niechęć do życia to tak naprawdę rezultat nieświadomego pragnienia uprawiania seksu oralnego z własnym ojcem (psychoanaliza again)? Dlatego też książkę tę polecam każdemu, który chciałby rozpocząć terapię. Może ona pomóc w staniu się bardziej ostrożnym.


sobota, 26 listopada 2011

Niebezpieczna metoda

Obejrzałam ten film już jakiś czas temu, ale lektura "Freud i Pseudonauka" natchnęła mnie do tego, żeby sobie trochę po tym filmie pojeździć. 

 Film bazuje na monografii niejakiego Johna Kerra, na podstawie której powstał zarówno scenariusz filmowy, jak i sztuka teatralna. Książka miała do "mitu założycielskiego psychoanalizy" dorzucić pomijany dotychczas wątek Sabiny Spielrein, najpierw pacjentki, później kochanki Junga, psycholożki, badaczki psychoanalizy. Film miał być - jak dowiedziałam się od nieocenionych recenzentów Kina i cjg - wspaniałym przedstawieniem relacji między ciałem a duchem, o ujarzmianiu ciała, przy równoczesnym kuszeniu by ulegać jego mrocznym zachciankom.

Nazwałam recenzentów tych szacownych kulturalnych wydawnictw nieocenionymi dlatego, że bez ich pomocy w życiu nie byłabym w stanie sama tego wymyślić. Prawdę mówiąc byłam zdumiona po projekcji filmu, kiedy dowiedziałam się, że otrzymał on oceny typu 5/6 (M. Oleszczyk) czy 4/6 (Mossakowski). Film inaczej zresztą odbierałam w trakcie oglądania i bezposrednio po, trochę inaczej po dłuższej chwili refleksji.

(SPOILERY!) Akcja zaczyna się spazmami Keiry Knightley, histeryczki, konwulsyjnie wyginającej ciało, skręcającej barki, wysuwającej szczękę do przodu. Prawdę mówiąc ta szczęka mnie przerażała i wzbudzała wrażenie, że mam do czynienia z filmem pokroju Alien. Czekałam, aż ta szczęka jej odpadnie od ciała i zacznie żyć własnym życiem. Niestety nie mogę znaleźć żadnego screenu z filmu z widoczną wysuniętą szczęką, muszę więc poprzestać na innych "świetnie" zagranych wizjach histeryczki. Jung, na początku wielbiciel Freuda, leczy ją rozmowami, próbując dociec co powoduje u niej te histeryczne odruchy. Interpretacja jest oczywiście seksualna, w końcu to psychoanaliza. Nieszczęsna Sabrina podniecała się, kiedy tatuś ją okładał batem, teraz w dodatku lubi jedynie seks, w którym ktoś nad nią dominuje. Notabene, podnieca ją także widok płaszcza, który jest okładany laską, by otrzepać go z kurzu... Oczywiście odkrycie nieświadomych procesów prowadzi do wyleczenia. Sabina zostanie psycholożką. Akcja filmu rozciąga się na przestrzeni wielu lat, Jung pojedzie więc w międzyczasie do Freuda, będą wymieniać listy, ich wzajemny stosunek do siebie ulegnie zasadniczej zmianie (w końcu będą musieli przecież "pozabijać się" wzajemnie, kompleks Edypa nakazuje Jungowi zabić ojca...). Freud będzie obstawał przy "czystości" doktryny (tj. wszystko jest seksualne), zaś Jung będzie szukał "czegoś jeszcze" (w metafizyce). W międzyczasie Jung walczyć będzie ze swoimi pragnieniami, ciało w końcu wygra - rozpocznie ognisty romans z Sabiną, by potem go zakończyć. Dodam oczywiście, że Jung ma żonę, która rodzi mu regularnie dzieci (jeszcze jeden wątek - żona stara się o syna, gdyż myśli iż to zyska jej szacunek i miłość Junga, ale rodzą się ciągle dziewczynki. Narodziny syna nic nie zmieniają). 

Mamy więc kocioł różnych wątków, akcję rozciągniętą na lata. Trójkę bohaterów i ich wzajemne relacje. Tylko czy cokolwiek z tego wyszło? Według mnie film nie sprawdza się ani jako opowieść o narodzinach psychoanalizy (ona tak jakby narodziła się już trochę wcześniej), ani jako historia ulegania pożądaniu, ani nawet jako zarys fascynujących relacji międzyludzkich. Prawdę mówiąc, gdy pojawiły się napisy końcowe byłam w szoku (to już?). Brak było bowiem jakiejkolwiek spójnej struktury. Nie dopatrzyłam się obecności jakiegoś wątku czy przewodniej myśli, nie było więc żadnego rozwinięcia, żadnego zakończenia. Takie to wszystko jak kaszka z mleczkiem, rozmemłane. Może mój stosunek do filmu związany jest z moim stosunkiem do psychoanalizy jako takiej. Wydawało mi się bowiem, że twórcy podchodzą do tych założeń psychoanalitycznych bardzo serio, choć zostały one już tysiąckrotnie zdebunkowane, wyśmiane, ujawniono ich pseudonaukowość, ukazano błędy itd. Tymczasem tutaj całkiem serio widzimy "wyleczenie" Sabiny przez wydobycie na światło dzienne jej "nieświadomego" pragnienia przespania się z ojcem. Widzimy dyskusje Freuda i Junga, a jedyną opcją jaką dane nam jest wybrać, to czy Jung czy Freud mieli rację. To jest, czy rację miał Freud doszukując się w każdym przejawie nerwic i innych schorzeń psychicznych nieświadomego seksualnego czynnika, czy też Jung, stwierdzając iż taki nieświadomy czynnik nie musi mieć charakteru seksualnego. Romans Junga nakazuje mu też zweryfikować swoje poglądy, Jung ma zresztą "wypierać" swoje pragnienia, ma do tego jakieś tam zastrzeżenia etyczne i moralne (jestem jej lekarzem, mam żonę, żona jest bogata itp.). Następnie mamy edypalną konstrukcję konfliktu z Freudem i psychoanalityczne zakończenie. Przepraszam, ale oglądanie tego filmu było dla mnie o tyle męką, że pragnęłam jakiegoś punktu zaczepienia dla pokazania, że idee te są jałowe. Może film ten byłby w stanie ugrać coś dla mnie, gdyby można było spojrzeć na tych ludzi jako opętanych bezsensowną ideą, pogrążających się w swoich absurdalnych wyjaśnieniach. Brakowało mi tutaj analizy przypadku skąpca, który dlatego gromadzi pieniądze, że jako niemowlak nie mógł zatrzymać swojej kupy, czy innego abstrakcyjnego wątku. Brakowało mi wykazania, jak bardzo Freud dopasowuje swoją teorię do nowych okoliczności, tak by jego idee okazały się mimo zaprzeczającym im faktom prawdziwe.  Tymczasem mam wrażenie, że reżyser każe mi kupić psychoanalizę i wszystkie wątki przeżyć w jej duchu. Stąd walka wewnętrzna Junga, jakieś wyparcia, jakieś seksualizmy dziecięce, stąd ten edypalny konflikt.  Tymczasem wszystko, co wydarzyło się między tymi ludźmi takiego charakteru nie miało. No chyba że wszyscy "nieświadomie" podporządkowali się swoim teoriom i nie mogli postąpić inaczej - niczym histerycy Freuda zaindukowali sobie wszystkie objawy, by przeżyć je w sposób z psychoanalizą zgodny. Ale to mało prawdopodobne...

niedziela, 20 listopada 2011

The Black Mirror


Przyznaję się. Oprócz książek, filmów i muzyki, uwielbiam również gry komputerowe. Szczególną miłością darzę przygodówki. Dziś skończyłam jedną z takich pozycji, Black Mirror, pierwszą część trylogii. 

Black Mirror jest brytyjską posiadłością należącą do rodu Gordonów, których historia sięga początków XII wieku. Do  niszczejącego zamku przybywa Samuel, najmłodszy z rodu, aby uczestniczyć w pogrzebie swego dziadka. Dziadek rzekomo miał popełnić samobójstwo skacząc z wieży. Jednak Samuel w tę historię uwierzyć nie chce i postanawia prowadzić własne śledztwo. Droga ta wiedzie go prosto w mrok (jak głosi okładka gry). 

Prawdę mówiąc myślałam, że nie powinnam grać w Black Mirror po zmroku. Menu główne wygląda mrocznie i tajemniczo, jest czarno i czerwono, jakieś tajemnicze napisy, groźna muzyka i szepty. Później trochę filmowe intro (którego akcja rozgrywa się oczywiście w nocy podczas burzy), wprowadza w nastrój grozy. I potem dochodzimy do części właściwej... 

No cóż, nie powinnam oczekiwać za wiele, gra co prawda nie jest aż tak stara (rocznik 2003), ale silnik graficzny jest po prostu archaiczny (2,5 D... nigdy nie rozumiałam odstąpienia od zwykłych rysunków w przygodówkach). Postacie poruszają się drętwo, sztywno, a przede wszystkim - wolno. Nie widzimy żadnych szczegółów ich twarzy (dopiero z filmików można się dowiedzieć, że bohater, którym kierujemy ma uroczy wąsik, jakby żywcem skopiowany z ery romantyzmu). Wnętrza i zewnętrza nie powalają. Mamy oczywiście zamek, powoli popadający w ruinę, zaniedbany ogród, małe spelunkowate miasteczko, stary kościół, "sanatorium" dla obłąkanych, cmentarz, menhiry... Zazwyczaj jest albo noc, albo deszcz, ewentualnie ponury, przymglony dzień. Wszystko to powinno zapewne potęgować nastrój grozy, ale niestety nie wyszło. Gra nie jest więc straszna, czego po niej oczekiwałam, ani nawet nie jest za specjalnie "nastrojowa". Mocnym atutem jest natomiast fabuła, którą chciałam po prostu rozwiązać.

 Poruszamy się więc Samuelem, pragnącym rozwiązania tajemniczej zagadki rodu (która ma wiele wspólnego z magią, klątwami itp.). Gra to klasyczne point-and-click, ale z jedną potwornie irytującą  modyfikacją. Od razu zaznaczam, że rozumiem intencje twórców, dla których modyfikacja ta miała być prawdopodobnie uwiarygodnieniem przygodówek. Bo oto wchodzimy do pomieszczenia, po najechaniu kursorem na różne przedmioty może nam się pojawić czerwony napis (wtedy wiadomo, że można klikać!). I klikamy. W większości przypadków będziemy mieli do czynienia  z czymś nieistotnym. Ale uwaga - klikać trzeba kilka razy i to zarówno prawym, jak i lewym przyciskiem - niestety na ślepo, bo w sterowaniu nie zdefiniowano funkcji PPM i LPM. Po takim kliknięciu może się okazać, że rzecz w ogóle przestaje być możliwa do obejrzenia. A może zostać czerwona (wtedy wiadomo, że przyda się później). No ale... najgorsze jest to, że nie można wszystkiego pozabierać od razu, np. od razu zabrać jakiejś szmatki, żeby użyć jej później w odpowiednim miejscu. Nie, Samuel najpierw musi wykonać jakąś akcję (porozmawiać z kimś, albo - co najgorsze - obejrzeć sobie coś i pomyśleć głośno), aby można było wrócić się dwie lokacje dalej i szmatkę sobie zabrać. Wiem, wiem, że to wszystko jest bardziej wiarygodne (no bo po co zabierać ze sobą tyle rzeczy - na wszelki wypadek?), ale na dłuższą metę jest po prostu męczące. No bo co z tego, że przeszukaliście już jakieś pomieszczenie, jeśli dwie godziny gry później okaże się, że brakuje wam jakiegoś przedmiotu, który w cudowny sposób zmaterializuje się w tym pomieszczeniu dopiero po kliknięciu na jakiś tam obraz? Jeśli już musiano stworzyć tego typu system, to dlaczego na Boga, nie wprowadzono magicznego przycisku, który pokazuje wszystkie możliwe przedmioty na danej lokacji? Tego typu mechanizm widziałam tylko w Simon the Sorcerer III, ale kto mówi, że to coś złego? Przepraszam, że tyle o tym, ale doprowadzało mnie to do rozpaczy, błądzenia w kółko i w końcu rozpaczliwego sięgania po solucję, by z furią odkryć, że to "coś" znajduje się nagle w komórce, której wcześniej nie było.

Nastawcie się też na potwornie długie przestoje. Pierwsze podczas deszczu, gdy postacie (i tak poruszające się niewiarygodnie powoli) jeszcze spowalniają. Ja czytałam książkę, czekając aż Samuel przejdzie od jednej krawędzi cmentarza do drugiej. I drugie, gdy prosicie kogoś aby coś dla was zrobił (znalazł coś w kronikach, wywołał zdjęcia itp.). Zazwyczaj nie musicie robić nic w międzyczasie, gdyż dopiero otrzymanie danej informacji/przedmiotu pozwoli wam ruszyć dalej, ale może to zająć nawet kilkanaście minut oczekiwania. 

I ostatnia rzecz, która najpierw mnie irytowała, a później już tylko śmieszyła. Sam Samuel i jego "myśli". Samuel dużo sobie myśli, np. każemy mu iść w lewo, a wtedy Samuel pomyśli 'I should go take a look what's on the left side". Albo każemy mu sięgnąć i zdjąć coś z półki "I will reach and take this from the shelf". No błagam. Plus dialogi. "I will go now. I will leave you to your work" wypowiadane tonem wielkiego panicza z prędkością wolniejszą od ślimaka. 

 Gra mimo wszystko nie jest w cale taka bardzo zła, nadrabia większość ciekawą fabułą (naprawdę chciałam się dowiedzieć o co w tym wszystkim chodzi), zwodniczymi tropami. Rozwiązanie zagadki nie jest aż tak zaskakujące. Pewnie gdybym grała w to kilka dobrych lat temu, a więc na etapie zaczytywania się kryminałami Agathy Christie uznałabym je za nieprzewidywalne, ale jakże logiczne. Twórcy mogli się jednak bardziej postarać jeśli chodzi o tropy prowadzące do średniowiecza (kronika z XIV wieku pisana współczesną angielszczyzną...), ale są Czechami, więc może stylizacja językowa przekraczała ich możliwości.

 Jeśli chodzi o zagadki, to są dość proste, logiczne (nie ma więc niespodzianek typu szlafmyca od starej babci użyta jako część do zegara, który potrzebny jest aby obudzić koguta, żeby ten z kolei obudził służącego, któremu chcemy z pokoju zabrać nożyce, aby użyć ich do... itd.), ale ja musiałam często sięgać do solucji, z powodów już wcześniej opisanych (niby gdzie to do ... jest?!)

Mam nadzieję, że w następnych częściach poprawiono wszystkie defekty i na pewno nie omieszkam o tym napisać.

piątek, 18 listopada 2011

Bad Science


Poznajcie Bena Goldacre, lekarza, autora kolumny Bad Science w The Guardian i jego książkę o tym samym tytule. Jest to jedna z tych pozycji, które natchnęły mnie do napisania pracy magisterskiej na temat penalizacji szarlataństwa i pseudonauki w medycynie i psychologii, a więc bliska memu sercu. Pierwotnie kupiłam ją, ponieważ chciałam mojej własnej rodzicielce pokazać naukowe spojrzenie na altmed, którym zaczęła się ona interesować aż nazbyt intensywnie. Polskiej wersji książki o strasznym tytule i jeszcze straszniejszej okładce (nie zamieszczam jej tutaj, bo na zawsze oszpeci tego bloga) moja matka nigdy nie przeczytała - ja również nie. I to raczej z obawy, że tłumaczenie nie odda w całości humoru, ironii, sarkazmu i specyficznego stylu autora. 

Książka powoli przechodzi od zagadnień prostszych do bardziej skomplikowanych, w sposób niezwykle dla laików przystępny objaśniając: zasady prowadzenia badań naukowych, czytania prac naukowych, błędów popełnianych przez naukowców, błędów poznawczych, które prowadzą do błędnej interpretacji badań naukowych, właściwego obchodzenia się ze statystyką. Z drugiej natomiast strony pokazuje mechanizmy na których swój sukces opierają altmedowcy różnej maści - błędy poznawcze, które sprawiają, że im wierzymy, te aspekty naszej psychiki, na których szarlatani żerują, ich metody (jak wykorzystywanie terminów, które brzmią naukowo, ale nic nie znaczą, posługiwanie się nieprzysługującymi tytułami naukowymi itp.). Jeśli więc chcecie dowiedzieć się o sile efektu placebo, fascynuje was jak to jest, że ludzie opowiadają "może i nie ma dowodów naukowych na działanie ziółek Alveo, ale na mnie to działa", jest to książka dla was. 

Goldacre poprowadzi nas przez meandry toksyn i detoksu (gdzie będziemy mogli przeprowadzić eksperyment przy użyciu laki barbie), homeopatii, samozwańczych ekspertów od żywienia, skuteczności kwasów omega 3, zwalczania wolnych rodników czy naukowych podstaw ruchu antyszczepionkowego. Dzięki tej książce każdy z nas zyskać może narzędzia, które pomogą w rozpoznawaniu pseudonaukowych bzdur i obrony przed nimi. I wszystko to zyskamy naprawdę dobrze się bawiąc, książka jest bowiem napisana  w sposób niezwykle zabawny, pełen ironii i humoru. Jednak nie jest to tylko zwykła farsa - tam, gdzie trzeba być poważnym, gdzie ukazywane są poważne konsekwencje działań szarlatanów (np. rozdział o epidemii AIDS i leczenia jej witaminami), ton jest daleki od humoru, czy nawet sarkazmu. Zresztą, po przeczytaniu książki pozostać można w lekko depresyjnym nastroju - w końcu altmed wygrywa, zła nauka zwycięża naukę (tak jak zła moneta wypiera dobrą). Zostajemy tylko my, z nowo nabytą wiedzą. Ale co my możemy z tym zrobić?

środa, 16 listopada 2011

The Help

O książce dowiedziałam się z trailerów w tv reklamujących film o tym samym tytule. Z recenzji z kolei wynikało, że film nie jest głupi. Tym samym poczyniłam śmiałą konkluzję, że głupia nie może być też i sama książka. I nie jest.

Jesteśmy na amerykańskim południu, w latach 60tych ubiegłego wieku. Epoka, w której dawny rasizm powoli musi odchodzić w zapomnienie, epoka Martina Luthera Kinga, "dopuszczania" Afroamerykanów na uniwersytety, buntu, postulatów równości... Równocześnie dawne sentymenty odejść nie chcą, przekonanie o białej supremacji pozostaje żywe, KKK zabija czarnych za korzystanie z "białej" łazienki. W tym tyglu, na krawędzi zmian, poznajemy trzy bohaterki, z których punktów widzenia prowadzona będzie narracja - dwóch służących Abileen i Minnie oraz "Miss Skeeter", białej córki farmerów, która postanawia opisać ich losy. 

Nie chcę tutaj streszczać fabuły książki, ale odnieść się do wątku, który przeplatał się w recenzjach filmu. Prawie wszyscy recenzenci stwierdzali, że historia trochę trąci naftaliną, jest mało aktualna, było i się skończyło. Tak jakby pisanie dziś, 50 lat później, o tym jak żyło się pół wieku temu było nieistotne. Ja jednak uważam, że nigdy dość dobrych książek o relacjach międzyludzkich. Owszem, powieść osadzona jest w konkretnych realiach historycznych i porusza konkretny wątek - podskórnego rasizmu - lecz ma ona również swój wymiar uniwersalny. Opowiada przecież o tym, jak łatwo jest nienawidzić innych ludzi, jak łatwo jest przypisywać sobie jakieś specjalne właściwości, których inni posiadać nie mogą. Jest to opowieść o pogardzie, jaką jesteśmy w stanie żywić wobec siebie nawzajem. I dlatego taka książka będzie zawsze potrzebna.

Nie mogę też zignorować tego, że książkę po prostu świetnie się czyta. Jest wspaniale napisana, ma wciągającą historię i bohaterów, którzy "żyją". Bardzo lubię dobre historie, książki bez pretensji do wielkiej sztuki, nie epatujących nadmiernym symbolizmem. Takie, od których nie można się oderwać (w tym miejscu przepraszam cię kochanie, że nie zajmowałam się Tobą, ale czytałam "The Help").

NOSFERATU

Nie ukrywam, że na Nosferatu czekaliśmy z Kubą z niecierpliwością przez kilka miesięcy. Zakupione bilety na 11 listopada leżały bezpiecznie w szufladzie. Ku mojej rozpaczy premierę przesunięto na 12. Kiedy z rezygnacją poszłam do Narodowego ze zwrotem, dowiedziałam się, że zostały jeszcze miejsca na poniedziałek. No więc poszliśmy. Teraz trochę mi szkoda, bo ile książek można było kupić za te bilety... Ale nie uprzedzajmy.

Cała sztuka toczy się tak potwornie powoli, że kilkakrotnie musiałam powstrzymywać się przed zaśnięciem. Rozumiem, że egzystencja wampira jest niezwykle uciążliwa i nudna, może leniwa akcja miała mi pomóc wejść w nastrój nostalgii, melancholii, dusznego oczekiwania, tego, że "wszystko się powtarza" (jak powie sam Nosferatu). Niestety, nie wyszło. Chyba, że Nosferatu też z nudów przesypia większość swego życia. Mam zresztą wrażenie, że źle rozłożono w sztuce akcenty. Za długo trwa polegiwanie Lucy na łóżku. Zaczyna się od pierwszych minut i trwa potwornie długo (nie miałam zegarka, ale minuta nudy jest równa godzinie przyjemności), pozostali bohaterowie krzątają się wokół nieszczęsnej kobiety, przynoszą kawę, wodę, kwiaty, czytają książki. W końcu, gdzieś na ścianie, pojawia się On - a raczej jego cień, muzyka przyspiesza, nastrój grozy wzmaga produkcja sztucznej mgły. Potem On pojawi się jeszcze kilkakrotnie, kalecząc język polski, chwiejąc się przy chodzeniu, zrywając krzyże z szyi, by w końcu ukazać w pełni swe znudzenie, rezygnację. 

Nie wiem, o czym w końcu miał być ten spektakl. Pięknie wydany program spektaklu zawiera trzy teksty filozoficzne na temat roli wampira w kulturze i jego postrzegania. Mam wrażenie, że Jarzyna przeczytał je wszystkie i próbował je  wrzucić do jednego gara, łącząc różne aspekty figury nosferatu. Mamy więc AIDS, zarazę, mamy kolizję nowoczesności z tajemniczym i niewytłumaczalnym, mamy pytania o Boga... Mamy wszystko, ale tak naprawdę nie mamy nic, gdyż spektakl prześlizguje się po wszystkich tematach, nie dotykając ich głęboko. 

"Sięgając po ten psychologiczno-metafizyczny thriller, Grzegorz Jarzyna pokazuje, jak jednostkowe lęki i obsesje materializują się w życiu społecznym. Przede wszystkim jednak to spektakl o wpisanej w ludzką naturę potrzebie transgresji, próbie przekroczenia granic materialnych, społecznych czy symbolicznych, wyzwoleniu z cielesności i tożsamości, o tęsknocie za Innym" - informuje na swojej stronie internetowej Teatr Narodowy. Niestety, nie dostrzegam tam żadnej transgresji, przekraczania granic, żadnej symboliki czy wyzwolenia z cielesności. 

Uważam, że reżyser popełnił poważny błąd próbując poruszyć tak wiele wątków, nasycić spektakl symbolami. Mimo wszystko na pierwszy plan nasuwały mi się dwa główne zamierzenia, których pogłębienie mogłoby uratować sztukę.
Pierwszy wątek - Lucy. To u niej widać chęć "wyzwolenia". Lucy tęskni za czymś innym, większym - odrzuca miłość Arthura, nie chce wyjść za mąż. Jest więc bardziej podatna na atak Innego, którego pragnie przyzwać, aby odmienił jej życie. Odmiana następuje, ale "coś więcej" okazuje się być jedynie niszczącą żądzą, skazaniem na porażkę, samotność, nieustanne poszukiwanie zaspokojenia pragnienia krwi. 

Drugi wątek - samotność Nosferatu. Oto zyskał on właściwość, której ludzkość tak bardzo pożąda - nieśmiertelność. Jednak obarczona jest ona ogromnym brzemieniem -ceną za wieczne życie, wieczne odmładzanie, jest odbieranie życia i tym samym - wieczna samotność. Życie Nosferatu nie ulega zmianie. Wampir uwodzi, wysysa krew, zabija, przynosi zniszczenie, śmierć, zarazę i odchodzi, by rozpocząć swą działalność od nowa. W takim życiu upływ lat i stuleci nie ma znaczenia, gdyż jego monotonia powoduje poczucie stagnacji, zmęczenia, nudy. Wszystko jest zawsze takie same. Próba przezwyciężenia samotności - przemienienie Lucy - nie kończy się sukcesem. Lucy nie potrafi kontrolować swoich żądz, jest bezwolna w próbie ich zaspokojenia. Nie może stać się odpowiednią towarzyszką. Rezygnacja, smutek, melancholia - oto, co towarzyszy wampirowi. 

Prawdopodobnie tego typu wątki były dla reżysera zbyt banalne by je eksponować. Niemniej moim zdaniem to właśnie one sprawiają, że mit trwa i żyje. Nie wyzwolenie z tożsamości (cokolwiek to znaczy), przekraczanie granic (jakich granic?), materializowanie się jednostkowych lęków i obsesji (kiedy? w czym? gdzie?). Tylko pogoń za nieśmiertelnością i potworna pułapka tej pogoni - bo czy ceną za życie nie jest właśnie śmierć?