wtorek, 27 grudnia 2011

Pisarz, który nienawidził kobiet/Entering Hades

Wydawnictwo Znak straciło dużo w moich oczach - postanowiło posłużyć się tanim chwytem by zwiększyć sprzedaż. Pisarz który nienawidził kobiet to nawet w przybliżeniu nie brzmi jak Entering Hades. Co złego byłoby w tytule Zstępując do Hadesu? No chyba że niezwykle utalentowana tłumaczka pierwotnie nadała powieści roboczy tytuł Pukając do Hadesu bram, ale wątpię. Co złego? No tak, nie moglibyśmy pożerować trochę na sukcesie Larsona i Millenium. Najwyraźniej w dzisiejszych czasach wyjęty z kontekstu cytat z kogoś sławnego (w tym przypadku Malkovicha) lub zagranicznie brzmiącego tytułu jakiejś gazety już nie wystarczy do zwiększenia sprzedaży.

Pani Maria Makuch (tłumaczka) wykonała zresztą kawał dobrej roboty by jak najbardziej pognębić w moich oczach Znak. Język jest koślawy, toporny, niektóre konstrukcje z języka angielskiego przetłumaczone dosłownie, bez uwzględnienia polskich realiów językowych. Do tego poznańska gwara (akuratnie!) i kilka innych potworków w rodzaju "oglądnąć"... Albo coś takiego: "Dobrze wiecie, jak się robi kryminalne kawałki [sic!], ale historia Unterwegera zaczyna się po jego skazaniu, kiedy trafia do celi, gdzie nie jest najprzyjemniej" (s. 86). Bardzo żałowałam, że nie przeczytałam książki w oryginale.

Ale już sama historia, treść jest czymś niesamowitym. Jest to coś o niebo lepszego od Dextera, bo zdarzyło się naprawdę. Jack Unterweger trafił w latach 70tych do więzienia za zabójstwo osiemnastoletniej dziewczyny (przez większą część powieści nie poznamy żadnych szczegółów tej zbrodni). W więzieniu napisał książkę, Czyściec, w której opisywał swoje straszne dzieciństwo. W skrócie - matka dziwka co się przespała z amerykańskim żołnierzem zostawiła nieszczęsnego Jacka na łasce i niełasce swojego ojca,degenerata, alkoholika, który się nad nim znęcał. Biedny Jack w zasadzie nie miał wyjścia, musiał zostać przestępcą. Książką urywa się w momencie jego pierwszego aresztowania (nie jest to jednak areszt za morderstwo). Wiedeńscy intelektualiści poczuli się niemalże jak Sartre ratujący Jean Geneta od strasznego więzienia - chcieli uchronić tę niezwykle wrażliwą jednostkę, która zrozumiała swój błąd i wyraziła skruchę od gnicia do końca życia w tym potwornym miejscu. Udało się i Jack wyszedł na wolność. W ciągu niecałych dwóch lat w Austrii i LA (dokąd w międzyczasie wyjechał) zginęło 11 kobiet, prostytutek. Książka opowiada o tym, jak połączono Jacka z tymi morderstwami, a także próbuje zrozumieć jak seryjnemu mordercy udało się uwieść i zwieść tak wielu ludzi. Zwłaszcza kobiet, które nieodmiennie były nim oczarowane i zakochane. 


Mimo toporności tłumaczenia książka niesamowicie wciąga i czyta się ją jednym tchem. Autor przyjmuje trochę behawiorystyczną koncepcję opisu głównego bohatera, gdyż poznajemy go głownie za pośrednictwem tego, co zrobił i co powiedział, jak się zachowywał, jak odbierały go inne osoby. Niemniej obraz, który się z tego wyłania jest bardzo wyraźny, Jack staje się żywą istotą. Mój ulubiony fragment książki to chwile, gdy Jack opowiada dlaczego zabił tę osiemnastolatkę w '74 - widać, że w dobudowywaniu teorii do swoich czynów opierał się na  psychoanalizie, a całość brzmi tak pięknie, że Freud byłby z niego dumny. Nieszczęsny Jack po prostu skumulował swoje emocje dotyczące matki na tej nieszczęsnej kobiecie no i musiał ją zabić. Plus straszne dzieciństwo, brak elektryczności, pijany dziadek i brak miłości matczynej. Aż dziw bierze, że w XIX wiecznej Rosji wszyscy się nie pozabijali nawzajem, w końcu arystokracja miała niańki i z matkami się nie widywała, a na wsiach był głód, smród, ubóstwo i przemoc... I prądu też nie było.


niedziela, 25 grudnia 2011

Polskie morderczynie

Okładka jest koszmarna. Majaczący Jezus w tle i ładna dziewczyna z jakimś makijażem, czcionka przypominająca te używane w latach 90tych. Jest to o tyle dziwne, że sama książka jest zarówno projektem hmmm... "artystycznym", zdjęcia stanowią jego integralną część, a sama zawartość tej pozycji skrywa dbałość o warstwę wizualną. Każda z "morderczyń" zgodziła się na ujawnienie swojego zdjęcia, niektóre też prawdziwych nazwisk. Ale na okładce widzimy mało udane zdjęcie, co dziwi o tyle, że następne, towarzyszące wywiadowi z Anetą, jest już o wiele bardziej ciekawe. Przede wszystkim Aneta ma otwarte oczy, patrzy się  prosto na czytelnika, Jezus w tle jest trochę bardziej psychodeliczny i w ogóle całość przypomina fantazję na temat córki szatana. 

Zacznijmy od tego, że mój wewnętrzny prawnik strasznie się burzy na nazywanie każdej z tych kobiet "morderczyniami", biorąc pod uwagę, że często są one "zabójczyniami". Ale zabójczyni nie brzmi aż tak dramatycznie, nie niesie ze sobą jakiegoś zapachu krwi, wizji noża, z którego skapuje krew, szału w oczach, szaleństwa i wszystkiego, co tylko może nam przyjść do głowy na dźwięk słowa "morderczyni".

W zasadzie każda z tych zbrodni jest inna i kobiety są inne. Inne są motywy, sposób popełnienia zbrodni. Wszystkie natomiast mają coś ze sobą wspólnego - najczęściej jest to zaburzenie uczuciowości wyższej (poza jedną z nich, jedyną, która żałuje) w większym albo mniejszym stopniu. Trochę to nie współgra z końcową refleksją wyniesioną z wywiadu z Lwem Starowiczem, w którym pada stwierdzenie "każdy z nas może być zabójcą". Jak każdy, skoro odczuwamy miłość i empatię,a one nie? Wszystkie też wytworzyły u siebie na dużą skalę mechanizm psychologiczny, który każdy z nas wykorzystuje na co dzień -wybielanie. Są to drobne różnice - czy to one biły rurką czy tylko gołymi pięściami. Czy same zgłosiły się na policję i przyznały, czy też od razu się przyznały po złapaniu. Zmiany te zawsze przedstawiają je w korzystniejszym świetle. Tak jakby opowiedziały te historie tyle razy, że aż same uwierzyły w swoje zmienione wersje. Wszystkie też prawie nie mówią o tym, co zrobiły. Jeśli już, to tylko machinalnie, wspominając o "tym". Żadna z nich nie mówi, że żałuje. Żałują straconego życia, lat młodości spędzonych w więzieniu, mieszkania, dzieci. Nie tego, za co wylądowały w więzieniu.

Poza jedną. Przyznam, że jej historia poruszyła mnie najbardziej. Ona była wiele lat maltretowana przez męża. W końcu pozbyła się oprawcy, ukryła jego zwłoki w stodole. Codziennie przychodziła się tam modlić. Ale on nie chciał jej zostawić nawet po śmierci i przychodził co noc w strasznych snach. Do końca kryła (i nadal kryje) córkę, która pomogła jej ukryć ciało. I ona żałuje. Chyba ten wprost wyrażony żal, refleksja, skrucha sprawiły, że stała się ona dla mnie po prostu ludzka, jej historia zrozumiała i zasługująca na współczucie. 

Ciężko jest mi współczuć kobiecie, która prosi swojego syna, by zabił złego męża. Ciężko jest współczuć kobiecie, która zabija dla kilkuset złotych. Starałam się je zrozumieć, ale nie wiem czy do końca mi się to udało.

piątek, 16 grudnia 2011

Tajemnice wydarte zmarłym

Po mało udanym "Profilu mordercy" podeszłam do "Tajemnic..." dość sceptycznie. Rozczarowałam się bardzo pozytywnie. Książka nie powtarza błędów "Profilu mordercy", może być czytana przez tych, którzy o kryminalistyce nie wiedzą nic, a także przez tych, którzy się nią interesują. Szczególnie polecałabym ją zakochanym w serialach typu CSI czy inne "Kości", aby mogli skonfrontować swoje wyobrażenia o tej pracy z realiami. 

Praca "antropolożki sądowej" jak nazywa tłumacz autorkę, jest bowiem brudna, ciężka, wymaga wielu godzin spędzonych na żmudnych i monotonnych pracach. Emily Craig opisuje bez zahamowań o gotowaniu czaszek, fetorze gnijącego ciała, sekcji na zjadanym przez czerwie ciele, odpadających od czerepu włosach, zębach, które po śmierci wypadają i trzeba ich szukać w gnijącej brei mózgu albo tym, co pozostało po jamie ustnej. Równocześnie jest to książka o niewiarygodnej pasji i miłości do swojej pracy. W przeciwieństwie do "Profilu mordercy", autorka wiedziała co chce opowiedzieć. Mówi więc o sobie i o swoim zawodzie z wielkim oddaniem, miłością. Mimo, że praca jest polega na wiecznym stykaniu się ze śmiercią, tragedią, smutkiem, autorka twierdzi, że potrafi skupić się na pracy, pozostać obiektywna, chłodna. Jednocześnie cały czas pamięta, że ma do czynienia z ludźmi, ich historią i koszmarem ich śmierci. Mogę z łatwością uwierzyć w prawdziwość podejścia Emily - przez litery książki przebija wielki szacunek dla ofiar, takt i dyskrecja, świadomość ich człowieczeństwa. Niezwykle przejmująca jest scena, gdy Emily rekonstruuje czaszkę dziecka z Waco (słynna sprawa, podczas której sekta Gałęzi Dawidowej dokonała zbiorowego samobójstwa), pieczałowicie wyszukując jego zęby, z wielkim tryumfem znajduje je wszystkie i umieszcza w rozkładających się dziąsłach; po kilku minutach wchodzi do pokoju śledczych, którzy oglądają film z dziećmi z Waco. Emily widzi na ekranie małe dziecko, którego czaszka tak bardzo przypomina jej czaszkę dopiero co trzymaną w dłoniach, że wybucha płaczem. Od emocji nie można odciąć się tak łatwo.

Książka mnie zachwyciła. Przypomniałam sobie brud, smród, zimno i wszelkie trudności i niewygody z moich własnych zajęć praktycznych z kryminalistyki. Realistycznie przedstawione aspekty pracy Emily mogą być pierwszym weryfikatorem przy efekcie CSI. Ponadto nie mogę ukryć podziwu dla samej autorki - tę drogę zawodową obrała po ukończeniu 40 lat. Jej determinacja i pasja pozwoliły jej osiągnąć ogromny sukces zawodowy kiedy była już po 50tce. 

Emily miała jednak pecha. Polski tłumacz nie rozumie takich pojęć jak forensic science, nie odróżnia kryminologa od kryminalistyka (wiem, że mogło być gorzej, mógł jej wyjść kryminalista) i Bóg wie co jeszcze źle przetłumaczył. Poza tym sama okładka zdradza, że jej projektant nie pofatygował się by przeczytać książkę. Na wielu stronach Emily kilkakrotnie przypomina, że ona zajmuje się kośćmi - a nie tkankami miękkimi. Na okładce tymczasem mamy świeżą i wcale jeszcze nie rozłożoną zgrabną nogę. Trudno. Zawartość i tak jest świetna.

środa, 14 grudnia 2011

Profil mordercy


Przechodzę ostatnio przez dość ciężki okres - dużo siedzi mi na głowie i wieloma sprawami muszę się zajmować. Dlatego też bardzo nie chce mi się wyszukiwać pozycji nadmiernie skomplikowanych, wymagających poważnego zaangażowania intelektualnego. W związku z powyższym trafiło na "Profil mordercy", książkę napisaną przez niejakiego Paula Brittona, jednego z największych i podobno najlepszych specjalistów od profilowania w Europie. 
Autor prowadzi nas chronologicznie przez opis najbardziej znanych i już zakończonych spraw kryminalnych, w których brał udział jako psycholog. Opisuje przy tym same początki profilowania i jej rozwój, stopniowe uzyskiwania uznania. Przeczytamy więc o sprawach, o których każdy kto zetknął się z kryminalistyką musiał choć pobieżnie usłyszeć - zabójstwo Lyndy Mann (pierwszy raz wykorzystano DNA w celu eliminacji oskarżonego i udowodnienia winny sprawcy), zatruwanie karm dla zwierząt i później odżywek dla dzieci, szeregu innych krwawych i brutalnych zbrodni. Chociaż autor twierdzi, iż kluczem do ich doboru był fakt, iż są one już zakończone, dobrze opisane itd., to jednak nie sposób oprzeć się wrażeniu, że na ich dobór miał również wpływ stopień ich brutalności. Tylko dwie z tych historii nie zawierają krwawych szczątków ludzkich i bestialskich zwyrodnialców i tylko jedna z nich kończy się dobrze - tj. bez ofiar śmiertelnych. Z jednej strony wpływa to na pewno na atrakcyjność książki - w końcu uwielbiamy czytać o okrucieństwu innych ludzi, butelkach wciskanych w pochwę i podrzynaniu gardeł z taką siłą, że głowa zaczyna odpadać. Z drugiej natomiast brakowało mi tutaj \ większego pola działania profilera, historii dzięki którym można wskazać jak pomocna jest praca dobrze przygotowanego i kompetentnego psychologa. Większość historii dotyczy seksualnych dewiantów, jak określa ich sam autor, znajdujących zaspokojenie seksualne (i nie tylko) w krzywdzeniu kobiet. W związku z tym profile te stają się do siebie niezmiernie podobne. Dużo ciekawsze były dla mnie opowieści chociażby o porywaczce niemowląt albo o facecie grającym z policją w kotka i myszkę w sprawach okupu. 

Książka jest trochę beletryzowana, tak że kiedy czytałam na głos Kubie kilka fragmentów pytał się, czy to powieść fikcyjna. Paul Britton układa opowieści chronologicznie, tak że nierzadko dowiadujemy się równocześnie o trzech śledztwach, a ich rozwiązanie następuje dużo później. Dlatego też nie da się czytać poszczególnych rozdziałów osobno. Jednocześnie autor opisuje przypadki ze swojej praktyki psychologicznej (nie rozumiem po co), a także snuje opowieści o swojej bezwzględnie oddanej mu rodzinie. Podczas lektury miałam wrażenie, że nie potrafi wyważyć on czy chce pisać o swojej pracy, czy też bardziej o sobie. A więc czy tematem ma być profilowanie, czy też on - jako profiler. Mam podejrzenia, że jednak chodziło mu raczej o siebie... Niby przez całą książkę w każdej sytuacji gdzie pojawiają się media, zaklina się, że nie chce występować w tv czy też udzielić wywiadu dla prasy. Ale już sposób przedstawienia siebie w książce zdaje się temu trochę przeczyć. Wychodzi to głównie w dialogach (Boże, jak kiepsko napisanych), w których nagle mówi coś, pozornie nieistotnego, co potem okazuje się być niezwykle ważne. Albo przedstawia siebie jako siłę sprawczą, postać nieomylną, wszechwiedzącą i wszystko przewidującą. Robi to oczywiście dyskretnie, ale jest to zauważalne.


Dużo bardziej uderzył mnie język, którym Britton posługuje się przy opisywaniu sprawców danych zdarzeń. Są to więc zdeprawowani dewianci, którzy osiągają szczyty zepsucia. Słowo "zepsucie" pojawia się wyjątkowo często i wydaje mi się, że kluczem do zrozumienia jest stwierdzenie autora, iż jest osobą bardzo wierzącą. Ja rozumiem oczywiście, że ktoś, kto porywa młode dziewczyny, gwałci je, a potem chowa pod wanną w łazience zasługuje na miano seksualnego dewianta. Rozumiem, że ktoś kto uprawia seks z mężczyznami w buduarze, a potem wykorzystuje ich spermę do zapładniania własnych córek popełnia czyn niewyobrażalnie straszny. Ale traktowanie tego w kategoriach zepsucia, moralnej zgnilizny itd... Dla mnie brzmi to trochę nie tak...
No i ta heroiczna żona Marilyn, chcąca choć raz wyjechać z mężem na wakacje, ale poświęcająca się, gdyż on musi nakreślić profil kolejnego moralnego zgniłka. Czytanie takich rzeczy nieodmiennie mnie drażni. Nie rozumiem poświęcania życia rodzinnego na rzecz pracy, jakkolwiek nie byłaby pasjonująca. 
Tak więc "Profil mordercy" jest książką przypominającą trochę kryminał, trochę biografię. Nie jest jednak ani jednym, ani drugim. Nie jest też książką naukową, ani nawet popnaukową, nie jest również jakimś dokładnym i rzetelnym przedstawieniem drogi profilowania od ciekawostki do uznanego środka dowodowego. Jest tu trochę tego i tamtego, ale żaden element nie dominuje. Innymi słowy - takie czytadło, o ile czytadłem można nazwać książkę o tak potwornych zbrodniach.





czwartek, 8 grudnia 2011

Zęby

To miał być głupi film na wieczór-po-uczelni-i-pracy. Innymi słowy naszym (tj. moim i Kuby) założeniem było pośmianie się z kiepskiego filmu, kiepskiego aktorstwa, idiotycznego pomysłu, beznadziejnych zdjęć itp. Tymczasem - ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu - film mi się bardzo podobał...

Dawn jest ultrachrześcijanką, opowiadającą o czystości, zachowaniu swojego skarbu do ślubu, szanowaniu się i innych takich tam. Na jednej z takich sesji prania mózgu spotyka przystojnego Toby'ego. Zakochują się w sobie, spotykają. Dawn ma erotyczne sny, co prawie sprawia, że naruszy swoją czystość (dotknie się!), więc nie chce się już z nim widywać. Grzech, pokusa itd. W końcu się przełamie, a wtedy dojdzie do... gwałtu zakończonego odgryzieniem penisa przez zęby ukryte w waginie.

Tak, wiem. To brzmi głupio i absurdalnie. Zresztą dzięki tej głupocie i absurdalności w ogóle postanowiliśmy ten film obejrzeć. Tymczasem cała historia toczy się tak, że zęby przestają być kretyńskim wymysłem idioty reżysera. 
Film bawi się konwencjami, nie jest tak naprawdę straszny - sceny grozy przybierają groteskowy wymiar, ale groteska ta jest zamierzona (ginekolog z odciętymi palcami dramatycznie krzyczący - it's true! vagina dentata exists!). Jest zabawny, czasem jest uroczy, w szczególności podczas scen niezdarnych czułości na początku związku. W istocie jest to nieco perwersyjna opowieść o dojrzewaniu - Dawn z niewinnej dzieweczki, wyszywającej cekinami bluzeczkę, zamienia się stopniowo w świadomą swojej istoty kobietę. Nawet charakteryzacja będzie na to wskazywać - każde zdarzenie sprawi, że Dawn będzie coraz piękniejsza. Tylko dwa razy zęby Dawn zadziałają nieświadomie - później będą jej posłuszne, staną się narzędziem zemsty.


Mit vaigna dentata jest przecież wyrazem mizoginicznej patriarchalnej kultury - lęku mężczyzn przed kobietami, przed ich seksualnością, wnętrzem, siłą. Zęby uaktywniają się tylko w sytuacji zagrożenia, chronią Dawn przed zdominowaniem i wykorzystaniem. A zarazem uderzają w to, co dla facetów najważniejsze - ich męskość (dosłownie i w przenośni).

Muszę przyznać, że oglądanie plaskających o podłogę odgryzionych penisów totalnych dupków (gwałcicieli, oszustów i debili) sprawiało mi niesamowitą satysfakcję i powodowało wybuchy niekontrolowanego śmiechu. Dodam, że nie tylko u mnie, ale u mojego mężczyzny też, więc nie był to z kolei wyraz jakiegoś mojego skrajnie feministycznego nastawienia. Było raczej wyrazem satysfakcji, jaką niesie oglądanie spełniającej się sprawiedliwości.

Dodatkowe smaczki i plusy:
1. aktorstwo - niespodziewanie dobre!
2. zero efektów specjalnych dotyczących wyglądu - skóra nie ma jednolitego koloru, żyły są widoczne, ktoś ma zmarszczki i piegi albo nieładną cerę - innymi słowy - ludzie wyglądają jak ludzie.
3. muzyka!
4. scena, w której czwórka czekających do ślubu z "niesmakiem" spogląda na jaskinię, do której przychodzą zakochani, by "no wiecie". Ten piękny niesmak i pragnienie, by jednak tam się znaleźć...
5. Zakochanie wygląda jak zakochanie, całowanie jak całowanie, dotykanie się jak dotykanie się. Bez zbędnych jęków i ochów, prawdziwie, niezgrabnie, niezręcznie, uroczo, namiętnie. 

Na koniec zostawiam was ze spojrzeniem dojrzałej już Dawn:


wtorek, 6 grudnia 2011

Taniec ze smokami

Jeśli ktoś nie czytał, niech nie czyta notki, bo boję się, że z rozpędu coś zaspoileruję i nawet tego nie zauważę. 

Pierwsze wrażenie - nareszcie jakaś ludzka okładka (poza filmową wersją "Gry o tron" reszta okładek zapowiadała co najwyżej mierne i wtórne fantasy). Drugie - dranie (oczywiście tutaj padło bardziej wulgarne określenie), rozbili książkę na dwie części i policzą sobie dwa razy po 45 zł...


Prawdę mówiąc nie potrafię ocenić tej książki (a raczej jej części) jako samodzielnego tomu, tj. samodzielnej całości. Jest to po prostu kontynuacja poprzednich części, rozwinięcie historii, w której żaden z bohaterów nie jest bezpieczny i którą czytam próbując samą siebie prześcignąć by jak najszybciej dowiedzieć się co będzie dalej. Pozostawiona jestem oczywiście w niedosycie, gdyż żaden z wątków nie został zamknięty (tyle dobrego, wiadomo że nikt nie umarł), a jedynie dodano do nich nowe komplikacje. Jak głupia boję się o moich ulubieńców, drżę na widok błędów które popełniają, nie śpię po nocach martwiąc się o to wszystko, co nadciąga nad ich głowy. A równocześnie jestem zachwycona. Po pierwsze lekkością języka, który nie nudzi ani nie jest nadmiernie dydaktyczny, w czym celuje np. Sapkowski. Po drugie bohaterami, którzy są tak cudownie realni, prawdziwi, żywi, mający swoje przywary, popełniający błędy, będący tacy ludzcy. No i historia. Historia, która nie poddaje się uproszczeniom, a wręcz jest bardziej zagmatwana za każdą stroną. Ściera się tu wiele grup interesów, a wydarzenia są wypadkową niezliczonych przypadków i działań innych. To też sprawia, że wszystko wydaje się być bardziej prawdziwe, jakby autor opisywał faktyczne wydarzenia, które też rzadko kiedy są proste i jednoznaczne. Być może okaże się to być też wadą tej książki, jeśli Martinowi zdarzy się umrzeć zanim napisze pozostałe dwa planowane tomy (pisanie "Tańca ze smokami" zajęło mu kilka lat). A wtedy rozpęta się piekło - biorąc pod uwagę fakt ekranizacji serii przez HBO i jej nagłą popularność, pojawią się na pewno jacyś niezwykli szczęściarze, którzy odnaleźli zapiski autora i dokończą jego historię, oczywiście za spore pieniądze... Dlatego też życzę Martinowi wielu zdrowych i owocnych lat pracy.