środa, 4 stycznia 2012

Witajcie w raju. Reportaże o przemyśle turystycznym

Kiedy byłam dzieckiem razem z rodzicami co roku jeździliśmy "za granicę". Byłam dumna, że mogłam po wakacjach napisać wypracowanie, w którym pojawiał się kolejny słoneczny kraj, w którym spędziłam dwa tygodnie bawiąc się w hotelowym basenie i w zasadzie nic poza tym. Ale wtedy byłam mała, basen stanowił szczyt mojego szczęścia. Kilka lat później dopominałam się już głośno o wycieczki (jesteśmy w Grecji, odwiedźmy Ateny!). Ostatnią taką podróż odbyłam jako trzynastolatka, bycząc się w Tunezji. 

Od tego czasu nabrałam ogromnego dystansu wobec takiej formy podróżowania. Zaczęły mnie bawić relacje pt. "byłam na Dominikanie". Bo co za różnica - Dominikana, Chorwacja, Grecja czy Turcja? I tak nikt z tych turystów nie wychylił nosa poza swój hotel all-inclusive. Zaczęłam za to cenić backapackerów, podróżujących "alternatywnie", przemierzających "prawdziwe" Chiny czy inny zabiedzony kraj azjatycki. 

Książka Jennie Dielemans jest krótka, ale jej wydźwięk jest demaskatorski. Każda strona stanowi bezlitosny, twardy policzek wymierzony w nasze przeświadczenie, że tego typu forma spędzania wolnego czasu jest jak najbardziej w porządku. Że się nam należy, że nie przynosi nic złego. A wręcz przeciwnie, pozwala tym zapyziałym krajom wprowadzać dobrobyt i powszechną szczęśliwość. W istocie, przypomina mi to trochę jarzmo powszechnej szczęśliwości Rousseau. 

Autorka po kolei obnaża każdy aspekt turystyki - zarówno tej zwykłej, związanej z wylegiwaniem się na plaży, jak i tej, która alergią reaguje na możliwość nazwania jest turystyką - jest przecież podróżowaniem, dowiadywaniem się, poznawaniem świata, rozwijaniem się. Podczas lektury z każdą kolejną stroną powiększało się moje uczucie wstydu.

Książka jest oszczędna w słowach i ocenach. Te pojawiają się bardzo dyskretnie, np. w ironicznym nagłówku. Nie jest od ocen wolny rozdział o ekologicznym aspekcie turystyki ani rozdział podsumowujący. Natomiast przed nimi czeka czytelnika męka spoglądania na siebie samego, w okrutnym lustrze. My, turyści, poszukujemy dziewiczych plaż, miejsc, do których nikt nigdy nie dotarł. Wpadamy tam i niszczymy wszystko dookoła, tworząc infrastrukturę hotelową, która nie służy nikomu poza gośćmi. Anektujemy plaże, nie pozwalając miejscowym na wstęp. Są zbyt nieidealni. Z czasem pojawia się coraz więcej hoteli, coraz więcej turystów, a w końcu miejsce do którego dopiero co każdy po prostu musiał przyjechać, staje się miejscem pogardzanym, do którego jeździ tylko hołota. Szukamy więc kolejnych dziewiczych miejsc.

W międzyczasie kupujemy i korzystamy z usług świadczonych przez miejscowych. Są inni od nas, mają ciemniejszą skórę, są spoceni i mówią tak śmiesznie. Jesteśmy przeświadczeni, że musimy się z nimi targować, że brak targowania się to ujma na honorze. Ale nie umiemy tego robić - w tych kulturach targowanie się to sztuka, dzięki której każdy odchodzi zadowolony. Tymczasem my przenosimy swoje ostre metody i wyzyskujemy ludzi, dla których ta koszulka za trzy dolary jest jedynym źródłem utrzymania. Ale my oznajmiamy sprzedawcy, że trzy dolary to za dużo i odchodzimy, by zrozpaczony musiał nas gonić by wcisnąć nam ją za dolara. Mniej niż za kawę w Starbucks, do którego zachodzimy codziennie po pracy.

Albo jesteśmy backapackerami i wydaje nam się, że poznajemy autentyczną kulturę chińską/wietnamską whatever. Żądamy autentyczności, każemy się prowadzić do wiosek, gdzie możemy popatrzeć na miejscową ludność, która żyje, jakby cywilizacja jeszcze do niej nie dotarła. Równocześnie oburzamy się, że ludy te chcą sobie kupić lodówkę. Doprowadzić kanalizację. Jak mogą? Przestają być autentyczne, a stają się zepsute, skorumpowane. Albo dzieci biegają za nami próbując nam wcisnąć jakieś tandetne przedmioty. I wtedy westchniemy wyraźnie poirytowani:"na wskroś skomercjalizowanie. Gdziekolwiek się człowiek nie ruszy" (s. 53) Bo byliśmy tam 9 lat temu, 
"przyjeżdżało znacznie mnie turystów, było całkiem inaczej, nie tak, że na każdym kroku ktoś chciał nam coś wcisnąć. Bardziej autentycznie."
A potem wciśniemy do rąk małych wioskowych dziewczynek mydła z hotelu i na migi będziemy próbować im objaśniać jak się z niego korzysta.
Potem pojedziemy do strefy zdemilitaryzowanej, gdzie zginęło wielu Wietnamczyków. Zdziwieni, że nikt z miejscowych nie chce nas tam podwieźć (przecież zginęło ich tylko 4 miliony), cieszymy się podczas prób wejścia do podziemnych korytarzy. Jesteśmy zachwyceni, że lokalna knajpa nazywa się Apocalypse now.

Tylko 2% ludzkości jeździ na wakacje. 98% musi podporządkować się naszym pragnieniom, żądaniom. Mają być tacy, jak sobie wymyśliliśmy. Mają z uśmiechem masować nam stopy, wchodzić nam do łóżka i podawać nam drinki. Mają czyścić baseny i trzymać się z daleka od plaży. My zaś możemy całkowicie zdewastować środowisko naturalne, wyciąć lasy pod pole golfowe, zanieczyścić wodę, a następnie odejść by siać zniszczenie gdzie indziej.

Groza, groza.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz